sobota, 22 maja 2010

Co nas (Polaków) kręci, co nas (Polaków) podnieca


Hej! Pewnie zastanawiacie się po co mi nowy blog? Od razu uspokajam, że nie dolega mi niestabilność emocjonalna i nie porzucam mojego dotychczasowego bloga z powodu chęci kolejnej zmiany w moim życiu, cierpię jedynie na nadmierny pociąg do pisaniny. Ogarnia mnie przemożna chęć pisania o wszystkim. Na tamtym blogu wciąż będę pisał o muzyce, bo jest to temat, na którym chyba jednak znam się dość dobrze, tutaj będę pisał felietony, eseje i recenzje o wszystkim innym: książkach, filmach, polityce, historii... znam się na tych tematach trochę mniej, ale mam potrzebę pisania o nich. Dzisiaj moją ofiarą stanie się najnowszy film Woody'ego Allena.

Nie żebym mógł się wykazać jakimś szczególnym znawstwem twórczości nowojorskiego reżysera, ale wydaje mi się, że nakręcił kilka filmów poza Vicky, Cristina, Barcelona. Za niektóre z nich nawet dostał Oscary. Nie wydaje mi się, by w ogóle Allen musi być komukolwiek przedstawiany. Tymczasem polscy spece od promocji uznali za konieczne poinformować, że Co nas kręci, co nas podnieca (ang. Whatever Works – do pastwienia się nad polskim tłumaczeniem tytułu już nie będę się zniżał) to „film twórcy Vicky, Cristina, Barcelona, niejakiego Woody'ego Allena”. Uznałbym to może nawet za żarcik, co chyba by do Allena pasowało, gdyby nie fakt, że taka informacja zjawiła się tylko na polskim plakacie promującym to dzieło. I tylko na polskim plakacie znaleźli się bohaterowie najmłodsi i najpiękniejsi, chociaż niekoniecznie główni. Czyżby Allen, mimo wielce wątpliwej urody, podrywający sto pięćdziesiąt lat młodsze kobiety tylko za pomocą swojego odwrotnie proporcjonalnego do wzrostu poczucia humoru, sam w sobie był już za mało atrakcyjny, by przyciągnąć Lechitów do multipleksów? Nie wiem. Wiem za to, że jestem wdzięczny polskim piarowcom za ten chwyt. Dzięki temu mogę pisać z arogancką swobodą o najnowszym dziele legendy kina, skoro nie jest mi obce jego najważniejsze dzieło z Penelope Cruz, Scarlett Johansson i Javierem Bardemem w rolach głównych.

Bohater filmu, Boris Yellnikoff (w tej roli Larry David) jest po sześćdziesiątce, mieszka w Nowym Jorku, jest Żydem i genialnym fizykiem. Jego specjalizacja to fizyka kwantowa, czyli dziedzina, o której nikt nic nie wie, co oszczędza scenarzyście łamania sobie głowy nad pisaniem dialogów dotykających nauk ścisłych. Wiemy natomiast, że Boris był przez jakiś czas przedmiotem zainteresowania Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk, ale jak sam twierdzi, o nie przyznaniu mu nagrody Nobla zdecydowała wszechobecna polityka. Jednak nadnaturalnie rozrośnięty mózg Borisa miał znacznie większy wpływ na jego życie – otóż niedoszły noblista przeanalizował rzeczywistość dokładniej niż otaczająca go populacja kretynów o inteligencji owsika i doszedł do oczywistego wniosku, że wszystko przemija i nic nie ma sensu (zero! Nul!) – z tego powodu, mimo życia pełnego sukcesów (nie licząc starcia ze Szwedami, Boris był szanowanym naukowcem, miał piękną i inteligentną żonę, bogaty księgozbiór i dobrze wyposażony barek) nękały go ataki paniki, którym postanowił w końcu położyć kres skacząc z okna. Przedsięwzięcie to skończyło się jednak podobnie jak epizod sztokholmski – klęską.

Nic tak nie czyni człowieka podręcznikowym nieudacznikiem, jak zakończona niepowodzeniem próba samobójcza. W dodatku nasz bohater w wyniku uderzenia w chodnik zaczyna kuleć. Rozwodzi się, wyprowadza z dobrej dzielnicy i postanawia zająć się zawodowo dawaniem dzieciom lekcji gry w szachy. W ten sposób zamierza spędzić resztę swoich dni. Niestety, jakby porażek było mało, nawet ten plan się Borisowi nie udaje. Pewnego wieczoru, wracając do domu, zastaje pod drzwiami zmarzniętą i głodną, na pewno słodką i nie na pewno pełnoletnią Melody (a właściwie to Melody St. Ann Celestine! - w tej roli Evan Rachel Woods). Melody jest przeciwieństwem Borisa: pochodzi z Południa, z rodziny stuprocentowych waspów, od których bardziej na prawo jest już tylko ściana. Jest młoda, ładna i głupiutka. W dodatku, właśnie tak się nietypowo złożyło, że Melody wyrwawszy się z prowincji i uciekłszy od rodziców, chcąc zacząć nowe życie w Nowym Jorku, nie mając gdzie mieszkać – prosi o użyczenie dachu nad głową na parę dni właśnie Borisa!

Dziwnym trafem pobyt słodkiej Melody na stancji u stetryczałego Borisa przedłuża się i, czego należało się spodziewać, mimo oporów starego pierdziela, ich znajomość nabiera bardziej poufałego charakteru (no, wiecie). Kiedy poszukujący zagubionej córeczki dixie-rodzice dowiadują się, że ich córka zadaje się z wielokrotnie starszym od niej mężczyzną (!), w dodatku ateistą (!!) i lewicowcem (!!!), ich świat wywraca się do góry nogami (jest to wywrócenie doprawdy brzemienne w konsekwencje). Słowem, rozpoczyna się historia pełna absurdalnego, chwilami czarnego jak smoła humoru.

Chociaż przytoczona przeze mnie charakterystyka głównego bohatera może wpędzić człowieka w przygnębienie, Allen pokazuje, że to może być naprawdę zabawne. Co więcej, film składa się prawie wyłącznie z dialogów, a publiczność zgromadzona w kinie, wybucha śmiechem głośno i zaskakująco regularnie! Parafrazując klasyka: trzeba sobie zadać pytanie, czy publiczność dzieląca ze mną sale kinową, to publiczność polska? Bo przecież Polacy przyszliby zobaczyć festiwal ładnych gwiazdeczek, dyrygowanych przez jakiegoś tam Allena, a nie jakieś przegadane nudziarstwo. Powinno być również więcej scen tańca i ładnych krajobrazów. Dystrybutor powinien jak najszybciej brakujące sceny dokręcić! Należy także wyciąć brzydkiego Larry'ego Davida (ciemny lud tego nie kupi) i głównym bohaterem filmu uczynić słodką Evan Rachel Woods. I wtedy może coś na tym filmie zarobimy.

Mimo wszystko nie jest mi smutno, że polscy piarowcy mają mnie za idiotę. Film był na tyle zabawny, na tyle złośliwy, na tyle prześmiewczy i na tyle inteligentny, że moje zbiorniki na skroplony sarkastyczny humor zostały napełnione na długi czas. No, a poza tym po prostu doskonale się bawiłem. Fakt, że nie wszyscy wybuchali śmiechem tak głośno jak ja, zrzucam na karb ogólnej donośności mojego głosu. Ale inni też się śmiali i to często, naprawdę! Polecam!

5 komentarzy:

  1. Świetny, błyskotliwy tekst. Serio. I teraz prawdopodobnie zrujnuję się na oba wspomniane filmy Allena (uwaga, nie oglądałem dotą ŻADNEGO filmu tego pana, powtarzam: żadnego). Ciekaw jestem, czy inspiracją Twoją nie był tu jakiś link "dysputujący", w każdym razie nawet jeśli - oto mamy piękny kontrast, jak można podobne założenie realizować "z napinką" i "bez". ("Wolę bez" - kultowy tekst z reklamy napoju o inicjałach MW :P). Czekam na następną notę. Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej, mój tekst cierpi na niedobór witaminy D. Po pierwsze: dotąD, po drugie "inicjałach M-D". Bisajds, straszlywe korowody z wysłaniem komentarza, ryli. :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Emilu, na ciebie zawsze można liczyć! nie dość, że dodajesz pierwszy komentarz, to od razu dwa! :D

    co do meritum, szalenie jestem ciekaw twojej opinii już po obejrzeniu filmu. :>

    pragnę również poinformować, że ta notka zaczęła powstawać dużo wcześniej, niż rzeczony link otrzymałem i do owego linku w żaden sposób się nie odnoszę i nie ustosunkowywuję! (nieźle się wczułem w klimat, nie?:D)

    w każdym razie dzięki za uwagę i ciepłe słowa pod adresem mojej twórczości! pozdro:)

    OdpowiedzUsuń
  4. no dobsz, generalnie allen ma to do siebie, ze te wszystkie jego gorzkości są takie absurdalnie komiczne, ze nie uderza to człowieka i nie zrzuca na kolana :> ale jego filmy no sa obrzydliwie cierpkie niestety. i ja nie wiem jak on to robi, ze jego humor jest nie omylny, po prostu nie mozna siedziec cicho.

    ten film oczywiście wypada o wiele lepiej w kinie, nawet ten glupiutki motyw ze zwracaniem sie bezposrednio do widza zyskuje na wartości. bije brawa wszystkim, ktorzy zamiast sciagnac go sob bie wydali te dwie dyszki i wysiedzieli!

    :< eeeeeeech, poza tym ja sie ciesze, ze allen wrocil do newgo jorku, jego okres "europejski" nie był juz taki bogaty :>

    hejho, trafna recenzja rogu! wypieprzaj do ogladania reszty jego filmow! ;d

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja oglądałem już jakiś czas temu, nie oglądałem wcześniej "Viki, Cristiny..." ani innych filmów Allena. Ten mi się bardzo podobał, świetny David, ładna aktorka grająca Melody i niesamowity pojazd z dixie-rodziców :D

    Z tekstów zapamiętałem dobrze tylko jeden: "Czarny mógł wejść do Białego Domu, ale kilka ulic dalej nie może już wejść do taksówski" :D

    OdpowiedzUsuń